Dzień Ziemi?
22 kwietnia obchodzony jest Dzień Ziemi. Według szczytnych ideałów – święto, które ma na celu uwrażliwienie społeczeństwa na problemy związane ze zmianami klimatycznymi, w praktyce jednak – festiwal greenwashingu. Z tej okazji koncern paliwowy wstawi proekologiczny post, influencerzy nawiążą kolejną współpracę, w ramach której zareklamują wyprodukowaną w zrównoważony sposób kolekcje ubrań. To nic, że powstały w Bangladeszu, Kambodży czy Pakistanie. Ważne, że na metce widnieje zielony listek czy napis organic, który uspokoi sumienie konsumenta. Na godzinie wychowawczej włączymy filmik o segregowaniu śmieci czy marnowaniu żywności; na chwilę się zamyślimy, może oburzymy czy zasmucimy w ferworze dyskusji, który wybuchnie po obejrzeniu materiału. Co bardziej aktywistyczni na relację wstawią grafikę z płonącymi lasami deszczowymi czy zaplątanym w plastikową torebkę żółwiem.
23 kwietnia wszystko powróci do normy – wygasną relacje, influencerzy zajmą się reklamowaniem firm, które zdejmą maskę troski o środowisko, koncerny paliwowe bez cienia skrępowania wyleją setki ton zanieczyszczeń do rzek i jezior. Może prezes BP powtórzy słowa o śladzie węglowym i zachęci do segregowania śmieci? A może tym razem to szef Shella wymyśli kolejną strategię przerzucającą odpowiedzialność korporacji za zanieczyszczanie środowiska na społeczeństwo?
I tak tkwimy od lat w cyklu przerzucania się winą – wielkie koncerny, ukrywając swoje szkodliwe dla Ziemi działania pod płaszczykiem ekologii i promowania odpowiedzialności jednostki za zmiany klimatyczne; my, społeczeństwo – twierdząc, że i tak nic nie możemy zrobić, bo to światowi giganci szkodzą najbardziej, produkując najwięcej śmieci, emitując najwięcej CO2 i zapewne odpowiadając za całe zło tego świata. Tymczasem prawda leży gdzieś pośrodku. Gdzie jednak ten środek się znajduje? Tego nie wiemy, ale nieustannie dążymy do odkrycia tej tajemnicy.
Warto pamiętać, że swego rodzaju Dzień Ziemi jest obchodzony dwa razy w roku. Ten pierwszy – dzisiaj, kolejny zaś już 11 listopada w Baku. Ten drugi potrwa aż dwa tygodnie i oficjalnie nazywany jest szczytem COP29. To spotkanie ekspertów i przedstawicieli rządów, które ma być próbą osiągnięcia konsensusu w sprawie walki ze zmianami klimatycznymi. Czy się to uda? Nie brakuje sceptyków, jako że to już 29 edycja tej niepowtarzalnej i przełomowej konferencji. Ubiegłoroczne spotkanie w Dubaju również nie skłania do przesadnego optymizmu. Bo czy 80 tys. polityków przylatujących prywatnymi jetami na spotkanie w państwie, które utrzymuje się przede wszystkim z eksportu ropy naftowej, ma moralne prawo, a przede wszystkim autorytet, by mówić o ekologii i wymagać od społeczeństwa picia coli z przyczepioną na stałe, wrzynającą się w usta nakrętką przez rozmiękłą, papierową słomkę? Czy takie spotkania mają w ogóle szanse na osiągniecie czegoś więcej niż przyjęcie niezmieniającej niczego rezolucji, pod którą z dumą może podpisać się premier czy prezydent, który po powrocie opowie mediom, jak wiele robi dla klimatu? Czy celem jest cokolwiek poza uchronieniem czystości sumienia światowych mocarstw, które wprawdzie wyrażą współczucie dla Kiribati (prawdopodobnie zatonie przed 2050 rokiem), jednocześnie jednak deklarując, że niestety nic nie można zrobić?
Te pytania pozostają na razie bez odpowiedzi, bo jednoznaczne rozstrzygnięcie nie istnieje i prawdopodobnie jeszcze przez długi czas nie powstanie. Tymczasem nam pozostaje robić co w naszej mocy, by chronić środowisko na tyle, na ile możemy, na co dzień, nie tylko od święta. Czy to wystarczy? Tylko czas pokaże.
Dzień Ziemi celebrowała dla Was Marta Łopuszko